- Kłamczucha.
- Co jest? Mam to wypisane na czole czy jak? Zachichotał. - Tak. Coś w tym rodzaju. Posłuchaj. - Stanowczym ruchem zepchnął ją ze swoich kolan i popatrzył na czarną toń rzeki. - Może kiedyś mogłoby coś z tego wyjść, ale... och Boże, nie, nic z tego nie będzie. Musimy przestać się widywać. - Dlaczego? - Jest milion powodów. - Jeżeli chodzi o sędziego... - To bardzo poważny powód. - Wstał i otrzepał dżinsy. - On nie rządzi moim życiem! - A jakże. On rządzi życiem wszystkich. - Ale ja nie pozwolę... - Nie masz wyboru. Naprawdę. - Wyciągnął rękę, żeby pomóc jej wstać, ale ona sama się poderwała się na nogi i dumnie uniosła brodę. - Ależ mam wybór i ty też go masz. - Och, Shelby... - Odkąd to przejmujesz się opinią sędziego? - Odkąd zacząłem przejmować się tobą. - Przestał się uśmiechać, a w jego pociemniałych oczach pojawił się smutek. - No, chodź, odwiozę cię do domu. - Nie. - Zarzuciła mu ręce na szyję i namiętnie go pocałowała. - Ja... ja nie chcę. - Tak będzie najlepiej. - Objął ją i mocno przytulił, a potem pocałował w głowę. Shelby miała łzy w oczach, ale przyrzekła sobie, że się nie załamie. Bez względu na to, czy Nevada Smith zdawał sobie z tego sprawę, czy nie, jego związek z Shelby się nie skończył. I dziś wieczór zrezygnowała z tańców, bo zamierzała zobaczyć się z nim jeszcze raz. Zadzwoniła do niego, nalegała, aż w końcu zgodził się na spotkanie, chociaż w jego głosie wyczuwała niechęć. Już ona to zmieni. Potrafi to zrobić. W końcu jest córką sędziego Cole’a. W swoich cholernych genach na pewno jest trochę jego 62 zawziętości. Skręciła zbyt szybko i opony jej wozu mocno zapiszczały. Nevada kończył zmianę o pomocy. Obiecał, że spotka się z nią na ranczu jej ojca o pierwszej. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będzie czekała na niego. Manewrowała swoim małym autem na zakrętach wiejskiej drogi, która biegła obok rancza. Wiatr rozwiewał jej włosy i chłodził skórę, ale ręce miała spocone. Zwolniła przy zjeździe i jej serce zaczęło mocno bić. Właśnie w tym miejscu robiło się niebezpiecznie - tutaj w każdej sekundzie mogła zostać zdemaskowana. Wrzuciła niższy bieg, skręciła w aleję i modliła się, żeby z przeciwka nie nadjechał jakiś samochód. Miała szczęście. Nie widziała żadnych reflektorów. Księżyc stał wysoko na niebie, a chłodna, kwietniowa bryza wiała łagodnie. Shelby zaparkowała swój kabriolet za gąszczem mesquite, na poboczu długiej alei wijącej się przez górzystą okolicę aż do serca ojcowskiego rancza. Gdzieś w oddali zawył kojot i Shelby dostała gęsiej skórki, ale wkładając kluczyki do kieszeni, zignorowała wrażenie, że coś jest nie tak, że w powietrzu jest jakieś elektryczne napięcie. Oczywiście, spotykanie się z Nevada w takich okolicznościach, wbrew woli ojca, musiało wywołać u niej lęk i przyprawiało ją o duże zdenerwowanie. To dlatego czuła się tak nieswojo. Tylko dlatego. Kilka chmur o zamglonych konturach przesłoniło księżyc. Shelby puściła się pędem przez wzgórze, czując zapach świeżej trawy. Gdzieś w oddali zadudnił pociąg, a wysoko w górze, na niebie usianym gwiazdami, mrugały skrzydła samolotu. Konie z rancza, niezagnane do stajni, parskały i podnosiły łby, kiedy obok nich przemykała. Zbiegła szybko ze wzgórza, pokonała strumyk, wspięła się na płot i wylądowała na krótkim trawiastym odcinku. Kiedy dotarła do pierwszych zabudowań rancza, była już nieźle zdyszana. Czuła łoskot krwi w głowie, a puls podskoczył jej jeszcze bardziej, kiedy dała nurka za szopę z narzędziami i przywarła do zniszczonego sidingu, nasłuchując. Jeden z psów zaczął szczekać i Shelby przygryzła wargę. Drzwi głośno zaskrzypiały. - Co jest? - zagrzmiał basowy głos. Już nie żyję, pomyślała. Głupi pies szczekał coraz głośniej i coraz bardziej zajadle. Shelby bała się oddychać. - Zamknij się! - nakazał mężczyzna. - Ty beznadziejny, strachliwy durniu!